Letni upał
dotarł wreszcie do mieszkanka molików. Wszystkie okna pootwierane najszerzej
jak się da, wiatraki ledwo już zipią od nieustannego kręcenia się w kółko,
puste butelki po wodzie walają się po kątach…jednym słowem – smażymy się. Ale w
końcu mamy lato! Moliki w samych majteczkach przylepiają się do chłodnej
podłogi, humory dopisują –wakacje pełną gębą. Przechodząc przez pokój, zerkam
na pyszne niemieckie czekoladki, wyglądające teraz jak wielka, lepiąca masa o
niezidentyfikowanym kształcie. Miarka się przebrała! Jedziemy plażingować!
Moliki odlepiają się od podłogi i całe szczęście, bo jeszcze chwila i zbierałabym mokre plamy po nich do miski. Pontony nadmuchane, okulary na głowach, koc i kąpielówki…no i oczywiście molikowy tata, który zawiezie nasze stadko nad upragnioną wodę.
W aucie jak w saunie – ale myśl o wodno - piaskowym popołudniu wynagradza wszystko. Na miejscu tłumy. Chyba całe miasto wpadło na taki genialny pomysł jak my. Całe masy ludności przewijają się przed molikowymi oczami – od najmłodszych, latających po piasku golasków, po dziarskich staruszków z wielkimi słomianymi kapeluszami. Koc przy kocu, nie widać nawet piasku, a choćby najmniejszy jego ślad zasłonięty został ręcznikami i wszelkiego rodzaju dmuchańcami. Krzyki, śmiechy i wołania mamusiek, którym nie chce się sterczeć przy swoich pociechach – bosko!! Skrawek wolnej przestrzeni, dzielnie upolowany przez molikowego tatę zasłonięty zostaje przez kocyk w kropki.
Podskakujące tuż przy brzegu zniecierpliwione moliki, śledzą każdy mój ruch, nie chcąc przegapić znaku umożliwiającego skok do wody. 3.2.1….START. I zaczęło się, a raczej skończyło...wielkim bólem i niekończącymi się łzami. Najmłodszy członek molikowego stadka skacze na chudej nóżce, szukając ratunku. Co się stało? Może nadepnął na kamień? Stópka czerwona, puchnie jak urodzinowy balonik…i zdradliwa mała dziurka. Przeraźliwy krzyk zagłusza na chwilę plażingowy gwar, zwracając uwagę wszystkich smażących się na słońcu, na nasz zakropkowany kocyk. Najeżony molikowy tata, gotów zgnieść jedną ręką tego, kto ośmielił się skrzywdzić jego drugorodnego, rusza na zwiady. I co się okazuje?? Sprawczynią wielkiego nieszczęścia jest mała osa… a raczej cała szanowna familia os, która nieświadoma niczego, zajęła sobie skrawek przy brzegu, bynajmniej nie po to aby się poopalać.
O co chodzi! Czy plaża, która jest własnością miasta, nie powinna być bezpieczna? Jak to możliwe, że nikt nie zwrócił wcześniej uwagi na latające i czyhające na bezbronne stópki, samo zło. Ja wszystko rozumiem, osy, komary i inne skrzydlate stworzonka mają prawo latać gdzie chcą…ale może niekoniecznie powinny urządzać sobie mieszkanko na plaży! No i kogo tu winić?
Poszkodowany molik, zawinięty w ręcznikowy kokon, nadal głośno zawodzi, zarzekając się , że już nigdy do wody nie wejdzie. Plażowi sąsiedzi z niezadowolonymi minami zerkają co jakiś czas w naszą stronę, zastanawiając się czy przypadkiem nie robię krzywdy mojemu dzieciątku. Odsuwamy się od złowieszczego miejsca, ciągnąc zawiniętego w kocyk, bezczelnie ukąszonego molika wraz ze wszystkimi naszymi manatkami. Manewrujemy między niekończącymi się ręcznikami i rozpłaszczonymi na nich skwarkami, wypatrując jakiejkolwiek wolnej szczeliny.
Ciche pochlipywanie najmłodszego z rodu zakłóca błogi spokój plażowiczów i drąży ogromną dziurę w moim kochającym sercu. Wielka niewiadoma gości w mojej głowie – jechać do domu z cierpiącym, zasmarkanym od płaczu molikiem czy pozwolić beztrosko baraszkować w wodzie, nic nie świadomemu pierworodnemu. Kładę się na plecach, sadzam sobie na brzuchu dzieciątko, nieustannie trzymające się za stópkę i otwieram pojemnik z babcinymi jabłuszkami. Łezki znikają, pojawia się uśmiech…i słońce jakoś tak jaśniej świeci…
Może jednak ten cały plażing nie będzie taki fatalny.
Moliki odlepiają się od podłogi i całe szczęście, bo jeszcze chwila i zbierałabym mokre plamy po nich do miski. Pontony nadmuchane, okulary na głowach, koc i kąpielówki…no i oczywiście molikowy tata, który zawiezie nasze stadko nad upragnioną wodę.
W aucie jak w saunie – ale myśl o wodno - piaskowym popołudniu wynagradza wszystko. Na miejscu tłumy. Chyba całe miasto wpadło na taki genialny pomysł jak my. Całe masy ludności przewijają się przed molikowymi oczami – od najmłodszych, latających po piasku golasków, po dziarskich staruszków z wielkimi słomianymi kapeluszami. Koc przy kocu, nie widać nawet piasku, a choćby najmniejszy jego ślad zasłonięty został ręcznikami i wszelkiego rodzaju dmuchańcami. Krzyki, śmiechy i wołania mamusiek, którym nie chce się sterczeć przy swoich pociechach – bosko!! Skrawek wolnej przestrzeni, dzielnie upolowany przez molikowego tatę zasłonięty zostaje przez kocyk w kropki.
Podskakujące tuż przy brzegu zniecierpliwione moliki, śledzą każdy mój ruch, nie chcąc przegapić znaku umożliwiającego skok do wody. 3.2.1….START. I zaczęło się, a raczej skończyło...wielkim bólem i niekończącymi się łzami. Najmłodszy członek molikowego stadka skacze na chudej nóżce, szukając ratunku. Co się stało? Może nadepnął na kamień? Stópka czerwona, puchnie jak urodzinowy balonik…i zdradliwa mała dziurka. Przeraźliwy krzyk zagłusza na chwilę plażingowy gwar, zwracając uwagę wszystkich smażących się na słońcu, na nasz zakropkowany kocyk. Najeżony molikowy tata, gotów zgnieść jedną ręką tego, kto ośmielił się skrzywdzić jego drugorodnego, rusza na zwiady. I co się okazuje?? Sprawczynią wielkiego nieszczęścia jest mała osa… a raczej cała szanowna familia os, która nieświadoma niczego, zajęła sobie skrawek przy brzegu, bynajmniej nie po to aby się poopalać.
O co chodzi! Czy plaża, która jest własnością miasta, nie powinna być bezpieczna? Jak to możliwe, że nikt nie zwrócił wcześniej uwagi na latające i czyhające na bezbronne stópki, samo zło. Ja wszystko rozumiem, osy, komary i inne skrzydlate stworzonka mają prawo latać gdzie chcą…ale może niekoniecznie powinny urządzać sobie mieszkanko na plaży! No i kogo tu winić?
Poszkodowany molik, zawinięty w ręcznikowy kokon, nadal głośno zawodzi, zarzekając się , że już nigdy do wody nie wejdzie. Plażowi sąsiedzi z niezadowolonymi minami zerkają co jakiś czas w naszą stronę, zastanawiając się czy przypadkiem nie robię krzywdy mojemu dzieciątku. Odsuwamy się od złowieszczego miejsca, ciągnąc zawiniętego w kocyk, bezczelnie ukąszonego molika wraz ze wszystkimi naszymi manatkami. Manewrujemy między niekończącymi się ręcznikami i rozpłaszczonymi na nich skwarkami, wypatrując jakiejkolwiek wolnej szczeliny.
Ciche pochlipywanie najmłodszego z rodu zakłóca błogi spokój plażowiczów i drąży ogromną dziurę w moim kochającym sercu. Wielka niewiadoma gości w mojej głowie – jechać do domu z cierpiącym, zasmarkanym od płaczu molikiem czy pozwolić beztrosko baraszkować w wodzie, nic nie świadomemu pierworodnemu. Kładę się na plecach, sadzam sobie na brzuchu dzieciątko, nieustannie trzymające się za stópkę i otwieram pojemnik z babcinymi jabłuszkami. Łezki znikają, pojawia się uśmiech…i słońce jakoś tak jaśniej świeci…
Może jednak ten cały plażing nie będzie taki fatalny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz